Były moje urodziny, gdy na teście pojawiły się upragnione dwie kreski. Aż do trzeciego miesiąca staraliśmy się z mężem nie przywiązywać do tej myśli zbyt mocno – raz już przeżyliśmy rozczarowanie. Aż do 22 tc ciąża przebiegała książkowo. Później zaczęły się przedwczesne skurcze i pierwsze pobyty w szpitalu. Nie stresowałam się jednak zbyt mocno. Wiedziałam, że wszystko jest pod kontrolą najlepszych specjalistów, byłam też z każdej strony obłożona lekami – poza tym to był mój prezent urodzinowy, więc musiało się udać. Był kwiecień. Nie sądziłam, że gdy w 29tc lekarka skieruje mnie do szpitala na „krótką obserwację” z powodu nieciekawych przepływów, aż do lata nie wyjdę poza teren szpitala.

            Walka o lepsze przepływy trwała aż do 32 tc. Piłam szalone ilości wody, jadłam wszystko co najzdrowsze i leżałam tylko na lewym boku. Nie zapomnę na chłodno wypowiedzianych słów lekarki: „trzeba kończyć tą ciążę. Jutro tniemy.”. Potem był już płacz i strach. Wkrótce w moim pokoju pojawiła się szpitalna psycholog, która poleciła mi „zwiedzić” 5 piętro. Neonatologia. Obwieszona z każdej strony zdjęciami wcześniaków, pełna wyrazów wdzięczności dla lekarzy i pielęgniarek. Poczułam, że jestem w najlepszych rękach. Tak też rzeczywiście było.

            Gdy wyjęli Olka ze mnie, nie usłyszałam jego płaczu, ani nie zobaczyłam go. Słyszałam jedynie, jak lekarz mówi „Cześć mały! Hej, puść moje narzędzia :)”. Po jakimś czasie mąż przyszedł do mnie ze zdjęciem i pierwszymi wiadomościami: mały oddycha sam, jest na lekkim wsparciu tlenowym. Jego stan jest dobry. Niestety coś jest nie tak z rączką. „Fuck it! to tylko rączka, poradzimy sobie z tym” – pomyślałam. Gdy po kilkunastu godzinach mogłam do niego pójść, włożyć rękę do inkubatora, dotknąć go… to wcale nie było takie emocjonalne jak na filmach 🙂 Nie do końca czułam, że to moje dziecko, że jestem jego mamą. To przyszło z czasem. Pamiętam bardzo dobrze pierwsze wrażenie: jaki on maluśki! Moje 1400g szczęścia.

            Życie w szpitalu trochę przypominało kolonie. Dużo koleżanek, wypełniony „zajęciami” grafik, ustalone godziny posiłków, plotki ploteczki… Nie wiadomo tylko było, kiedy kończy się turnus. Czasami nawet było wesoło, bardzo wesoło, innym razem panowała grobowa atmosfera, gdy któremuś dziecku się pogarszało. Miejscem integracji był pokój laktacyjny, gdzie wszystkie co 2h w dzień i co 3h w nocy pompowałyśmy do upadłego. Było warto. Choć życie szpitalne mogłoby się wydawać spokojne, to wcale takie nie było. Z trudnością znajdowałam czas na szybki posiłek, pomiędzy jednym a drugim odciąganiem. W międzyczasie bezcenny czas przy inkubatorze. Jakieś odwiedziny. Istne szaleństwo, które pozwalało zachować pogodę ducha, które pozwalało nie zwariować.

            Pokornie czekałam, aż mały urośnie i wyjdziemy do domu. Wiedziałam, że w sumie to mamy szczęście. Bo wysoki tydzień. Bo wysoka waga, Tu były cięższe przypadki. Nie sądziłam, że jednym z cięższych ostatecznie jednak okaże się nasz… Olkowi wykryto wadę serca. Nie tak od razu, i nie od razu tak straszną. Ubytki między przegrodami i komorami powiększały się jednak w szalonym tempie. Moje kochane dziecko gasło. Na końcu nie wolno mi go już było karmić, kangurować czy kąpać. Nie mogłam go przytulić, bo bez tlenu cały siniał, więdnął, robił się wiotki a maszyny wariowały. Dobijała mnie myśl: a co, jak już go więcej nie przytulę? Było kilka naprawdę ciężkich dni, zanim nie postanowiłam się zebrać w sobie dla niego. Nie udałoby mi się to, gdyby nie nieustanne wsparcie rodziny i przyjaciół. I gdyby nie mój mąż. Musieliśmy być dla siebie wzajemnie podporą, musieliśmy być silni i szybko podnosić się z dołków. Wiedzieliśmy, że synek wszystko czuje. W końcu podjęto decyzję o przewiezieniu go do szpitala w Katowicach – i przeprowadzeniu „niezwykle ryzykownej” (słowa kardiolożki dudnią mi do dziś) operacji na niespełna 2,5kg organizmie. Kosmos, nie?

            Koniec kolonii. Wróciłam do cichego domu.  Bez dziecka. Ono leżało w inkubatorze. Samo, samiusieńkie. Nie licząc krótkich odwiedzin. Na domiar złego, przyplątała się sepsa, odwlekająca operację. Podejrzenie zapalenia opon mózgowych. Pamiętam, że to był najgorszy ze wszystkich momentów. Gorszy chyba nawet od samej operacji. Wtedy wraz z mężem po raz pierwszy zaczęliśmy się starać godzić z tym co wydawało się nieuchronne. Ale nasz dzielny rycerzyk dał radę. Zwalczył chorobę, przetrwał operację i zaczynał do nas wracać. Zwykle jechaliśmy na odwiedziny z zaciśniętym gardłem, on nam jednak w jakiś magiczny sposób dodawał sił by przetrwać kolejny dzień. I kolejny i kolejny. Aż po 3 miesiącach walki, doczekaliśmy się tego, co przez cały ten czas wydawało się takie nierealne. Powrót do domu. W końcu było tak, jak być powinno od początku. W naszym domu zagościło słońce.

            Nie wszystko jest takie kolorowe. Od 15 miesięcy rehabilitujemy się. Kalendarz mamy wypełniony po brzegi, zajęciami i wizytami lekarskimi. Chodzimy do wielu specjalistów, ciągnie się za nami masa problemów zdrowotnych. Opóźnienie psychoruchowe jest znaczne. Za 3 tygodnie jedziemy na drugi koniec Polski na operację rekonstrukcji rączki, tak by była sprawna, co wiąże się z usunięciem niewładnego do tej pory kciuka. To pewnie banał, ale nie zamieniłabym naszego bohatera na żadne inne zdrowe dziecko. Gdybyśmy mieli tę drogę przejść raz jeszcze, zrobilibyśmy to. Bo było warto. Wszystko to umocniło nas i przewartościowało nasz świat. Nauczyło widzieć to co ważne i nie przejmować się byle przeszkodami. Pokazało, ile człowiek jest w stanie znieść, gdy nie ma wyjścia. A z Olka czyni kogoś absolutnie wyjątkowego. Naszego Superbohatera.

Aleksander Pawlica
32+6tc
1400g
Obecnie 18 miesięcy

Rekomendowane Posty